W poniedzialek wstajemy skoro swit, zeby jak najszybciej wydostac sie z miasta. Wylotowka namierzona na mapie, tylko jak sie tam dostac? Plyniemy na wschodni brzeg Stambulu, do Haremu, a dalsza czesc trasy planujemy pokonac na nogach. Wkrotce okazuje sie, ze to niewykonalne i po zasiegnieciu rady u miejscowych wsiadamy w autobus. Ku naszej uciesze w autobusie odnajduje sie osoba anglojezyczna, od ktorej dowiadujemy sie, ze autobusem dojedziemy praktycznie pod same bramki na autostradzie. Na sama autostrade odprowadza nas jeszcze jeden z pasazerow i tu zaczynaja sie schody. Ciezko nie zauwazyc 8 ludzi pchajacych sie przez dziure w plocie, wiec zauwaza nas tez patrol policji, ktory na szczescie szybko daje sobie spokoj. Mniej wesolo jest juz na plycie autostrady, kolejne dwa radiowozy i proba wygonienia nas z drogi. Pchanie sie tak blisko bramek nie bylo dobrym rozwiazaniem. Przyjmujemy taktyke "z zaskoczenia" i chowamy sie w krzaki. Nie dluzej, niz po pol godziny wszyscy jestesmy w drodze - pierwsze dwie trojki pojechaly ciezarowkami, my z Lucyna gonimy ich starym, ogromnym Mercem 500. Dojezdzamy do Izmitu.